 |
|
 |
|
Yelonek
Ranald's middle finger
Dołączył: 26 Maj 2007
Posty: 1695
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
|
 |
|
 |
|
Wysłany: Nie 18:54, 07 Wrz 2008 Temat postu: Ludowy Kompromis |
|
|
Jan "Igla" Smirzicky:
Data: 26.04.1983
Dzień: Wtorek
Godzina: 9:30
Miejsce: Białoruś, Mińsk, szpital "kolejowy", skrzydło wojskowe
- Janie... Masz może pomysł dlaczego cię dzisiaj wezwałem?
Sędziwy ordynator Czerko doskonale wiedział, że sanitariusz nie ma bladego pojęcia. Potrzymał go chwilę w ciszy gładząc się po swojej kwadratowej brodzie. Zdawał sobie sprawę, że spędzanie czasu z nim, albinosem, nie jest dla nikogo przyjemnością. Niestety, jako szef oddziału psychiatrycznego rzadko kiedy robił cokolwiek by umilić życie drugiej osobie.
- No więc, nie masz. - przerwał uciążliwą ciszę. - Bowiem, widzisz. Mam dla ciebie dobrą nowinę, towarzyszu. Już tu nie pracujecie.
Wypchnął szczękę i w ciszy oczekiwał reakcji. Roześmiał się, odrobinę diabolicznie, na widok przerażonej miny. Po chwili zaczął się dusić i kaszleć, co również trwało chwilę.
- Już, haraszo. Mówię, coś jest w tych murach, co dech odbiera. Kaszle człowiek jakby go normalnie na stryczku wieszali. Towarzysza też to dopadło?
Tak, też. Od czasu jak zaczął tu pracować, stał się astmatykiem. Tak jak co piąty lekarz i sanitariusz oraz co dwudziesty pacjent. 2 lata później pierwszym narodem, który zmądrzał i dostrzegł co leży w tych "duszących murach", byli Polacy. I zakazali użycia azbestu.
- Wracając do cjebia, Janie. Nie pracujesz już tutaj. Wysłużyłeś godnie swoje lata, dlatego oddaję cię w inne ręce. Taki przytulny zakład psychiatryczny, mieszkanie i wyżywienie na miejscu. Miła okolica. Jakieś jeziorko, las... Mało niewypałów, bo poligon w prawie w całości usunięto. Nie będzie towarzysz narzekać. Za trzy lata mają remontować nasz szpital o ile nie wypadnie tam na górze nic nagłego. Wtedy, jakbyś chciał, zapraszamy ponownie.
Niestety, za równo trzy lata, akurat coś wypadło.
Data: 29.04.1983
Dzień: Piątek
Godzina: 11:30
Miejsce: Gdzieś na Białorusi, szpital psychiatryczny Ludowego Kompromisu.
Czerko nie kłamał na temat miłej okolicy. Za dnia rzeczywiście wydawała się przyjemna, szpecona w niewielkim stopniu przez mury i druty kolczaste Ludowego Kompromisu. Do samego ośrodka prowadziła droga po kocich łbach, zaś przed samą żelazną bramą znajdowała się bezdrzwiowa budka stróża. W oczy od razu rzuciła się metalowa tablica "W trosce o zdrowie psychiczne ludu" - Jurij Władimirowicz Andropow. Wątpliwe pozostawało czy to w ogóle był cytat.
Jan siedział spokojnie w samochodzie służbowym kierowanym przez szofera, gdy z budki wyłonił się stróż w cienkiej kurtce.
- Daaa? - zapytał. Szofer podał papiery swoje i Smirzickiego.
Stróż pomiętosił je chwile w dłoniach po czym wrócił z nimi do budki. Tu z kolei pogrzebał w wielkim zeszycie i wrócił do samochodu.
- Przykro mi. Nie mam żadnych odwiedzin zapisanych na dzisiaj. Proszę zawrócić.
- To jest nowy pracownik. - odpowiedział szofer.
- Też nie mam go zapisanego.
- Towarzyszu, proszę zadzwonić do kierownika.
Stróż burknął coś pod nosem wracając do budki. Zadzwonił. Padło kilka "da". Odłożył słuchawkę. Bez słowa wrócił, oddał papiery i otworzył masywną bramę, za którą było około dziesięciu metrów przestrzeni gdyż ustawiono ogrodzenie z siatki i jeszcze dwóch stróżów. Ci z kolei poczekali aż ich kolega zamknie ponownie bramę i dopiero wówczas odsunęli siatkę przepuszczając samochód. Za szybą widoczny był odgrodzony kolejną siatką spacerniak, gdzie błąkały się naćpane owieczki bez kaftanów pod opieką sanitariuszy. W momencie gdy samochód podjechał pod monumentalne wejście, z drzwi wyszedł jakiś biały fartuch. Zszedł po masywnych, długich stopniach schodów aż do samochodu i otworzył Janowi drzwi.
- Witam towarzysza doktora. Zapraszam.
Podał rękę. Gładko ogolony i łysy mężczyzna w małych, okrągłych binoklach stał niezwykle sztywno. Przyglądał się Janowi z ciekawością.
- Grjegorij Potonkin. Od dzisiaj pana przełożony. - przedstawił się i złożył sobie ręce na plecach.
- Proszę, śmiało. Towarzysz Czerko bardzo cjebia chwalił. Ponoć ma towarzysz rękę do beznadziejnych przypadków? - zagadywał prowadząc długim, pustym holem. Ściany świeciły nową bielą. Okna pojawiały się bardzo sporadycznie, a jeśli już to były pełne krat. Doszli do ogrodzenia w połowie korytarza, za którym była mała budka strażnicza, a za nią z kolei drugie ogrodzenie.
- Wszystko co najlepsze, jest u nas. Partia nie szczędziła pieniędzy. - rzekł Potonkin gdy stróż nacisnął guzik i drzwi same sie uchyliły wpuszczając do klatki. Wcisnął ponownie, a krata zasunęła się ponownie. Wcisnął guzik i otworzyło się wyjście umożliwiając dalsze zwiedzanie.
Po korytarzu zaczynał się krzątać personel.
- Mamy tu najlepszych ludzi z całego ZSSR. Będziecie sobie wzajemnie pomagać, zwłaszcza na oddziale z ciężkimi przypadkami. Został towarzysz właśnie tam oddelegowany. Praca nie jest ciężka. Są tam przeważnie skrajni schizofrenicy, kilku socjopatów, homoseksualiści. Kilka przypadków autyzmu, lecz ten bardziej powszechny jest na oddziale dziecięcym. Czy coś więcej... A, jest jeden przypadek agresywny. Paranoik, lecz problematyczny z tego względu, iż normalne dawki leków działają na niego w małym stopniu. Z kolei większych dawać się boimy, gdyż po jednej próbie sanitariusze musieli go reanimować. Za duża dawka uspokajacza i zatrzymała się akcja serca. Tak to nic więcej. Otrzyma pan pod opiekę kilku pacjentów i tyle. Nie przemęczy się pan. Oprócz tego wyżywienie w stołówce, własny pokój. Pralnia raz w tygodniu. Proszę pozwiedzać na własną rękę oddział jak tylko się towarzysz zadomowi. - wyjął z kieszeni klucz i kartę pracownika Jana.
- Ta karta uprawnia pana do pracy tylko na tym oddziale. Oczywiście jak będzie potrzeba pójść do magazynu na oddział dziecięcy albo lekkich przypadków to nie ma z tym problemu, ale... No, różni ludzie tu pracują. Niektórzy po administracji. A, oczywiście do skrzydła wojskowego nie ma towarzysz wstępu.
Ukłonił się i odwrócił idąc w stronę gabinetu zostawiając Jana przed otwartym pokojem, w którym oprócz pryczy, dwóch szaf, stołu z trzema krzesłami, lodówki i radia z oczywistą stacją - nie było nic.
Data: 9.09.1983
Dzień: Piątek
Godzina: 19:45
Potonkin przełożył o tydzień przepustkę, tak więc Jan zmuszony był zostać na weekend z garstką innych pechowców. Dokładnie 6 osób na cały oddział. Po ciągnięciu zapałek to Smirzicky i jeszcze jeden sanitariusz mieli zrobić obchód i podać leki. Na dokładkę do sektora wojskowego przyjechali jacyś Niemcy i do jednej izolatki przeniesiono przypadek padaczki wywołanej gazem bojowym. Bardziej do badań, aniżeli do leczenia.
- Zajmie się nim pan kilka dni zanim skrzydło wojskowe wróci do normalnej pracy. Nie wypadało go tam trzymać przy tych szwabach. - wyjaśnił Potonkin podając przy okazji kartę choroby i listę leków do podania.
- O ósmej leki przyjmują dzisiaj ten paranoik z szóstki... zastrzyk w pośladek... Ana Otkownikowa... autyzm, tabletka do popicia. Ten od padaczki, Miedłow, to samo. I spacer wieczorny z Mikhaiłem Rukajewem... Ja już z nim pójde, możesz iść w spać, Igla. - zlitował się Sasha. Pietrkov był niezwykle postawnym Rosjaninem, znany w całym pensjonacie po tym jak nastąpiła awaria i uciekło trzech wariatów. Sam przytargał i przywiązał do łóżek wszystkich po kolei.
Na chwilę zniknął i wrócił z wózkiem leków. Stróż otworzył klatkę wejściową na oddział. Zaraz za klatką, po lewej, znajdowały się kwatery sanitariuszy, w tym Smirzickyego, aby mogli szybko interweniować w razie zagrożenia. Po prawej z kolei znajdowały się izolatki. Sasha podszedł do wielkich metalowych drzwi, zapalił we wnętrzu światło i zajrzał przez judasza. Po chwili otworzył drzwi ukazując zaślinionego, przypiętego pasami do łóżka wariata.
- Yyy... Gdzie ten zastrzyk miał być? - spojrzał na leżącego na plecach w przypominającym płytką trumnę łóżku z wysokimi burtami.
Mikhaił ,,Misiek" Miedłow
Data: 25.08.1983
Dzień: Czwartek
Godzina: 21:33
Miejsce: Rosja, poligon.
Wystrzał czołgu zasygnalizował rozpoczęcie manewrów. Rozległo się chóralne "ura" i piechota wysypała się jak mrówki biegnąc przez wysoką trawę. Rozpoczęła się kanonada.
- I jak? - spytał przygotowujący prezentację Ałganiew. Trzyosobowy oddział specjalnoje naznaczenij pokręcił głową.
- Mięso armatnie. - skwitował Huzar, dowódca specnazowców - Moich dwóch ludzi jest w stanie rozgnieść połowę tego mrowiska.
Ałganiew parsknął.
- Przechwałki.
- Rudy, Misiek. Ubierzcie się. - rzucił klucze od samochodu. Pomimo munduru bez wyszytego stopnia z samej twarzy widać było, że ma się do czynienia z kapitanem. Huzar był jednym z tych "życiowych wojskowych". Włosy zgolone na milimetrowego, siwawego już jeża oraz gładka, nie licząc zmarszczek, twarz.
Rudy z kolei, wbrew imieniu, nie był rudym lecz blond sałdatem. Podobnie jak Huzar, również był gładko ogolony, zaś czupryna miała ledwie milimetr. Ksywka zapewne wzięła się od częstego bycia ubabranym w różne substancje, jak na technika przystało.
- Zagramy w gry wojenne. - oświadczył Huzar podczas gdy usta Ałganiewa zamieniały się jedną prostą linię - Twoi ludzie mają odpowiedni sprzęt?
- Tylko gumowe kule.
Huzar spojrzał pytająco, Rudy zaś lekceważąco machnął ręką.
- Może być. Moi mają kule z farbą.
Data: 25.06.1983
Dzień: Czwartek
Godzina: 22:59
Miejsce: Rosja, poligon.
- Rozstawiłeś swoich ludzi? - zapytał Huzar przystawiając przed namiot lampę.
- O to się nie martw. - odparł Ałganiew.
- Dobra chłopcy. Macie się dostać do centralnego budynku, naszego sztabu, zabrać walizkę ze ściśle tajnymi świńskimi zdjęciami Stalina i wrócić tutaj. - wskazał palcem kompleks drewnianych budyneczków - Między tym miejscem a tamtym jest jakieś...
- Dwie setki.
- ... żołnierzy, którzy oddadzą życie za te rysuneczki. Poniał?
Skinęli głowami.
- Paszli won.
Specnazowcy natychmiast uderzyli w sprint w dół góry przez wrzosowiska. Dystans dzielący ich od celu nie wynosił więcej jak dwa kilometry, z których pierwszy przebiegli w zaledwie chwilę.
Rudy podniósł pięść do góry i przykucnął w krzakach tuż przed drogą do pierwszych zabudowań. Zza budynku wyszło trzech sałdatów ze strzelbami i latarkami. Najwyraźniej zależało im na pokazaniu swojej elitarności. Niestety, już w pierwszych minutach okazało się, iż nie było co pokazywać. Trójka przeszła bokiem w ogóle nie zauważając speców.
Podniesienie się. Sprint. Ciasna alejka między dwoma kwadratowymi domkami z drewna kończąca się skrzyżowaniem T i widokiem na kolejny budyneczek. Rudy zatrzymał się klękając i podkładając ręce do podniesienia towarzysza. Podrzucony Misiek podciągnął się na daszek, z którego okazało się, iż spośród dwustu komandosów nie znalazł się ani jeden, który by zabezpieczył dachy. Co więcej, 150 stanowiło kordon dookoła zabudowań. Elita.
Alejki okazywały się na tyle ciasne, iż do przeskoku z dachu na dachu wystarczył jedynie nieco większy krok. Wejście do docelowego budynku znajdowało się na widoku. Problem stanowił fakt, iż nie tylko na widoku specnazowców. Rudy szybko odbił po alejkach i zaszedł dwóch strażników od tyłu. Po zasłonięciu ust i klepnięciu w ramię grzecznie udawali martwych po kątach.
Machnął ręką na znak by ruszać. Za szybko.
- Preciwnik! Preciwnik! - huknęło z jednej strony.
- Dawaj! - z innej.
- Prikrywam! - krzyknął Rudy i zajął się osłanianiem.
Sprint do wejścia. Walizka ze stołu. Skok przez puste okno z boku. Guma kula uderzyła we framugę o sekundę później wyrzucając drzazgi w powietrze. Gdy ledwie wylądował, specnazowiec wskoczył w kolejne okno znowu uciekając przed kolejnymi pociskami żołnierzami.
- Suka! - wrzasnął za plecami.
Wyjście przez drzwi. Czysto. Wyskoczył lecz natychmiast coś go przyciągnęło za kołnierz do rogu.
- Lewa. - szepnął Rudy, a po chwili rozległ się tupot glanów - Teraz!
Wypadli obaj strzelając podczas mijania zaskoczonym żołnierzom farbą w plecy. Rudy rzucił granat dymny i pogonił "dawaj, dawaj". Niestety, labirynt alejek zwiódł przewodnika. Po chwili wpadli w ślepą uliczkę.
- Góra! - powtórzył manewr podrzucając Miśka a następnie podciągając się na jego ręce. Sprint. Skok. Sprint. Zeskos. Strzał. Minięcie wściekłego żołnierza. Sprint. Kolejna alejka. Czterech. Odwrót. Za plecami poleciał granat, którego puszka syknęła.
- Granatami ich! - krzyknął ktoś a inne głosy powtórzyły.
W alejkach zaczęły wybuchać petardy. Ale nie wszędzie.
Rudy powąchał dym. Kaszlnął.
- Gazem nas jebią... - wycharczał a oczy zaszły mu łzami. Sprint. Kaszel. Alejka. Strzały na ślepo. Skok w okno. Sprint do drzwi i wybicie ich kopniakiem. Niespodzianka pod nogi. Odwrót do okna. Alejka z jednej strony już była pełna a gumowe kule świszczały nad uszami.
- Rozdzielamy się! - krzyknął Rudy i odbił w lewo z walizką zmuszając Miśka do ucieczki w prawo. Na ziemi leżał żołnierz charcząc i wijąc się w konwulsjach. Nie było czasu, ucieczka w kolejną alejkę. Granat. Ten z gazem. Wybuch. Ziemia. Ból. Gumowe kule. Piekące płuca. Nic.
Data: 3.09.1983
Dzień: Sobota
Godzina: 03:52
Miejsce: Gdzieś na Białorusi, szpital psychiatryczny Ludowego Kompromisu, skrzydło wojskowe.
Rzygać.
- Budzi się! - krzyknęło gdzieś daleko.
Rzygać.
- Podtrzymaj jego stan! Wezwijcie lekarza!
Rzyganie.
- Chryste..
- Nieważne, wraca do żywych. Rób co możesz.
Po rzyganiu.
- Tracimy go....!
Data: 3.09.1983
Dzień: Sobota
Godzina: 13:19
Gwałtowne otwarcie oczu. Ostre światło. Zaciśnięcie powiek. Obok zapiszczało urządzenie. Po próbie przyzwyczajenia oczu do światła spod zmrużonych powiek Mikhaił dostrzegł kardiograf. Dookoła rozciągał się niebieski parawan. W rękę wbijał się weflon.
Spojrzenie w górę. Kroplówka. "Jaka zabawna" przeszło ni stąd, ni zowąd przez myśl. Druga ręka spadła z brzegu łóżka. Po chwili ktoś ją podniósł.
Chwile napięcia. Udało się przekręcił głowę. Znajoma morda. Trochę zapłakana.
- To ja, Rudy. Poznajesz? - spytał łamiącym się głosem.
Organizm jednak powiedział chwacit.
- Nie zasypia..
Data: 4.09.1983
Dzień: Niedziela
Godzina: 06:02
Znowu to pieprzone światło. Znowu kardiograf. Znowu parawan. Inna kroplówka. Pełna. Za to obok nikogo. Próba ruszenia ręką zakończyła się stłuczeniem szklanki.
Rozległy się kroki. Po chwili parawan rozchyliła gruba pielęgniarka z warkoczem dookoła głowy. Niestety, nie udało się akurat zemdleć.
- Siedzieć, bo sie mi tu jeszcze zabije. - mruknęła. Schyliła się pod łóżko i zamiotła szkło na szufelkę.
Podniosła kołdrę.
- Pieluchę jeszcze zmienimy. - powiedziała ściągając wspomnianą rzecz i wyrzucając do kosza. Przysunęła nogą wiadro z którego z kolei wyciągnęła gąbkę wyciskając ją lekko. Przetarła wszystko w taki sposób, że czucie zaczęło wracać. Otworzyła szufladę i założyła świeżą pieluchę.
- Wsio. Pójdę jeszcze po doktora.
Odeszła nie poprawiając parawanu, jednak widok nie był pełen rewelacji. Ot, parawany dookoła cudzych łóżek. Po kilku minutach słychać było kroki dwóch osób. Lekarza i Huzara.
- Moja sobaka! - klepnął leżącego w ramię. Lekarz z kolei popatrzył na kardiograf i wyjął statoskop.
- Wszystko w normie. - oświadczył - Macie panowie kwadrans. Żeby nie przemęczać pacjenta.
Huzar poczekał aż lekarz się oddali i natychmiast spoważniał.
- Przywieźli do jednostki granaty gazowe do eliminowania zagrożeń. Kwatermistrz przyjął, nic nie powiedział a magazynier sugerował się wyglądem. I tak jest 11 trupów. Rudy dochodził do siebie kilka godzin. Ty, aż dziw, żyjesz. Ałganiew wziął całą odpowiedzialność. Zdegradowali go, ale nie wyrzucili. Stacjonuje w jakimś granicznym garnizonie. Jak się czujesz? Chujowo? - pokręcił głową z współczuciem.
- Napędziłeś stracha Rudemu. A wczoraj to już w ogóle. - roześmiał się - Jak się zerwałeś to się spieprzył z krzesła i złamał kość ogonową. Jutro tu do ciebie zajrzy.
Zapadła chwila ciszy.
- Powiedzieli jeszcze, że to gówno nigdy nie było testowane na ludziach. Króliki i myszy zdychały od razu, natomiast po minucie gaz już był niegroźny. Potrzymają cię trochę na obserwacji, pobadają, potem wypuszczą. I masz kurwa wraca do zdrowia! - huknął zaczepnie - Od grudnia znowu do akcji wracamy!
Zaśmiał się i poklepał. Chciał coś powiedzieć jeszcze, ale nie zdążył. Miśkowi każdy mięsień naprężył się do granic możliwości, plecy wygięły w łuk do tyłu, głowa opadła. Ciałem zaczęły targać drgawki.
- Lekarza!
Data: 4.09.1983
Dzień: Niedziela
Godzina: 14:10
- Cierpi pan na dziwną odmianę padaczki. - powiedział lekarz. Przypominał bardziej naukowca z długą, siwą brodą i łysym czubkiem głowy. Mikhaił nie dosłyszał nazwiska.
- O tyle dziwną, że jak do tej pory była ona stwierdzana tylko królików, psów i kotów.
Wycisnął tabletkę i podał do połknięcia. Jednocześnie nalał z dzbanka wody do kubka. Ten również podał.
- Będziemy cię obserwować przez pewien czas towarzyszu. Po tych lekach możecie się czuć troszkę otumanieni, ale ataki powinny występować rzadziej. Znaczy... Ciężko mi powiedzieć rzadziej. To był dopiero pierwszy atak. Mamy nadzieję, że drugi nie nastąpi. Proszę leżeć całe dnie. W razie potrzeby spaceru pielęgniarka się przyturla z wózkiem.
Data: 5.09.1983
Dzień: Poniedziałek
Godzina: 11:06
- Zaraz, to granat zrobił z ciebie jakiegoś królika? - zdziwił się Rudy zagryzając marchewkę wyjętą ze śniadania Miedłowa.
- Nie panimaję. Ja prosty sałdat. Karabin, kula, czołg. A nie padaczka. I ile tych ataków miałeś? Wczoraj rano i wieczorem, a dzisiaj zaraz jak przyszedłem?
Westchnął i obejrzał tabletki.
- Jak to jest? 3 minuty się trzęsiesz i już? Czujesz coś?
- Towarzyszu Piotrze Godrycz, proszę już zostawić pacjenta. - zwrócił się zza parawanu lekarz do Rudego.
- Zdrowiej. - uścisnął rękę na pożegnanie.
Data: 9.09.1983
Dzień: Piątek
Godzina: 13:00
- Spokojnie towarzyszu Miełdow. - powiedział lekarz wioząc przypiętego pasami przez korytarze - Przenosimy towarzysza na kilka dni na inny blok. Własny pokój, żadnych wyjących i krzątających się po nocy.
Uchyliły się drzwi izolatki. Sanitariusze odpięli pasy. Lekarz zachęcił do wejścia.
Łóżko. Kibel. Podłoga. Obite ściany. Lampka wysoko.
Zamknęli drzwi.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Yelonek dnia Nie 19:05, 07 Wrz 2008, w całości zmieniany 1 raz
|
|